Buźki
Snow White Queen
Nazywam się Marianne. Mam siedemnaście lat. Mam w głowie potwora. Ale Wy go nie widzicie. Na imię mu anoreksja.
- Marianne? Marianne! – gwałtownie wyciągnięta ze świata
własnych myśli natarczywym głosem matki, podnoszę wzrok znad talerza pełnego
jedzenia i patrzę na nią znużonymi oczami.
- Marianne, zjedz to – słyszę rozkaz padający z jej ust.
Jest dla mnie, niczym strzał w ramię. Tyle tygodni poświęconych na tracenie
kilogramów. Mogłam je zaprzepaścić jednym, głupim śniadaniem.
Wolno kręcę głową w odpowiedzi. Kanapka z szynką. Serek
biały polany śmietaną. Kawałek pomidora i skrawek papryki. Bułka z nutellą.
Garstka oliwek. Dla Was pewnie normalne, smaczne i zdrowe śniadanie. Jakżeby
inaczej. Dla Was jedzenie to nie problem. Może nawet przyjemność. Dla mnie to
tortura.
Naciągam sweter na nadgarstki i kulę się na krześle,
starając się wyglądać na więcej, niż trzydzieści cztery kilo. „Żeby tylko matka
nie zauważyła” – to moja mantra. Wypowiadam ją każdego dnia, kilka razy
dziennie. Jak na razie działa. Ojca nie mam. Nie żyje od pięciu lat. On by
zauważył.
- Ostatnio marniejesz, skarbie – mówi, jakby do siebie moja
matka i siada obok, na stołku. – To wszystko przez tę naukę i egzaminy. Musisz
jeść, by mieć na nie siłę!
Mam ochotę się zaśmiać. To, co wygaduje jest śmieszne. Nie
zna mnie. Nic nie wie o własnej córce. Nigdy nie stresowałam się egzaminami,
nauka przychodziła sama. Miałam dobre oceny, nawet nie ucząc się bardzo dużo.
Zamiast wybuchnąć śmiechem, zachowuję pustą twarz, bez jakiegokolwiek wyrazu i
wbijam wzrok w trampki.
- Tak, mamo – potwierdzam jej słowa, znudzonym głosem. – To wszystko
przez to, co powiedziałaś.
Jakaś wciąż zbuntowana cząstka mojego umysłu, donośnie
krzyczy w mojej głowie: MAMO, ZAUWAŻ, ŻE JESTEM CHORA! MAMO, POMÓŻ MI. BŁAGAM,
POMÓŻ! NIE ZOSTAWIAJ MNIE Z TYM SAMEJ. JA CHCĘ ŻYĆ… CHCĘ BYĆ NORMALNA. CHCĘ, BY
TO MINĘŁO! ŻEBY TEN POTWÓR OPUŚCIŁ MOJĄ GŁOWĘ. MAMO?! Mamo…? Gdzie jesteś?
Wychodzi z pomieszczenia niczego nieświadoma. Niemalże
uśmiechnięta. Nie ma pojęcia o tym, co dzieje się wewnątrz mnie. Może to i
dobrze.
Wylądowałabym w szpitalu. Tam kazaliby mi jeść…
Szybko zrywam się na nogi, wyciągam dłonie do
przodu i biorę w nie talerz. Jego zawartość po chwili ląduje w koszu na śmieci. Dla pewności, że matka nie zauważy, kładę na wierzch trzy
chusteczki do nosa zgniecione w pięści.
Staję w
progu i smętnym wzrokiem omiatam nowocześnie urządzoną kuchnię. Mój brzuch
domaga się jedzenia. Podwijam sweter sięgający mi do kolan i dotykam miejsca,
gdzie pod skórą czai się żołądek. NIENAWIDZĘ GO. Tyję od każdego najmniejszego
kęsu. Tłuszczu przybywa mi nawet od kiślu, który próbowałam w desperacji pić,
gdy już nie potrafiłam wytrzymać z głodu. Na początku, gdy przestałam jeść,
straciłam bardzo dużo wagi. Z pięćdziesięciu siedmiu kilo przeskoczyłam na
czterdzieści jeden. Wydawało mi się, że to cud. Potem tracenie stało się
trudniejsze. Teraz cały czas wydaje mi się, że robię się grubsza. Chyba zresztą
tak jest. Nie mogę na siebie patrzeć. Niedawno wpadłam w histerię i zjadłam
wszystko, co było w lodówce. W nocy wymiotowałam. Powiedziałam matce, że to
zatrucie.
Teraz
patrzę na wielki w moich oczach brzuch. Jest potężny, monstrualny. NIE! Czemu…?
Powinien być mocno wklęsły. Stoję na środku przedpokoju. Sama. Zasłaniam sobie
usta dłonią, by nie krzyczeć. Drżącą ręką przytrzymuję dolną część swetra przy
biuście i z rozpaczą wlepiam oczy w miesiąc zniweczonych starań. Każdego
wieczoru jadłam półtorej kromki z masłem, by nie umrzeć na stojąco. Każdego
dnia piłam cztery ziołowe herbaty, by moje gardło nie zamieniło się w mak. To
było za dużo… Nie powinnam była jeść niczego. Moje nogi drżą. Mam na nich tylko
czarne kabaretki. W lofcie mamy, urządzonym w chłodnym nowoczesnym stylu jest
lodowato. Upadam na kolana, tłumiąc płacz, po czym z całą mocą wbijam sobie
pięść w brzuch.
JESTEM
POTWOREM. Boże, jak ja siebie nienawidzę.
Mówią, że nasze ciała to świątynie. Moje jest więzieniem. Jestem w nim
trzymana wbrew mojej woli. Uwiązana jak pies łańcuchem do budy. Ja już nie
chcę… Nie chcę tego niesamowicie napęczniałego, grubego, tłustego truchła, w
którym mieszka moja dusza.
Podnoszę
się z podłogi i roztrzęsionymi ruchami idę do drzwi mojego pokoju. Otwieram je
kopniakiem, wchodzę do środka i starannie za sobą zamykam. Na zasuwkę.
Wmontowałam ją sama. Mówiłam mojej głupiej matce, że to dlatego, iż się uczę i
nie chcę, by ktokolwiek mi przeszkadzał. Jak zwykle. Uwierzyła. Uwierzyła
swojej „idealnej” córeczce. Nigdy nie rozumiała problemów młodzieży.
Twierdziła, że one nie będą mnie nigdy dotyczyć. Że skoro żyję w dobrym domu,
los nie ma prawa dotknąć mnie uzależnieniami, chorobami lub złym towarzystwem.
Nic mylnego. Dotknął.
Toczę
dzikim wzrokiem po pokoju. Znajomy niebieski dywan, półki, duża szafa i
mniejsze szafki z jasnego drewna. Wielkie okno naprzeciwko drzwi jest otwarte,
białe zasłony łopoczą na wietrze. Zimne, kojące powietrze owiewa moją twarz.
Mój wzrok zatrzymuje się na łóżku. Zwykłym, prostym z kwiatami z czarnego
metalu u wezgłowia. Z kapą wyszywaną w różnokolorowe kwiaty i czarnymi, dużymi
poduszkami. Tuż obok nich leży kartka. Widnieją na nich dwie linijki napisanych
równo słów:
„SKOŃCZ Z TYM, BO UMRZESZ. TAK BARDZO CHCESZ SIĘ ZABIĆ?”
Sebastian
znów tu był? Mój chłopak… albo były chłopak. Nie jestem pewna. Nie rozmawiam
już z nim. Wiem tylko, że się martwi. Ale to przez niego z tym zaczęłam. Gdy
miałam wrażenie, że nie wydaję mu się już atrakcyjna. Myślę, że jest jedyną
osobą, która w ogóle zauważyła, co się ze mną dzieje. I ostatnią.
Ze wściekłą miną podnoszę świstek z łóżka i wyrzucam go do
małej śmietniczki stojącej w rogu pokoju. Mam w niej już stos takich karteczek.
Kolekcję, możnaby sarkastycznie powiedzieć.
Po dłuższym momencie stania i wpatrywania się w sterty
niespełnionych błagań Sebastiana zalegających w śmietniku, przytomnieję
wreszcie, odwracam się i przysiadam na łóżku. Znajome ściany pomalowane na
ciepły, kremowy kolor rozjaśniają pokój, czyniąc mój humor nieco lepszym. Tam
gdzie jest światło, jest i nadzieja.
Pobobno.
Ściągam z półki zeszyt od biologii i patrzę na niego
beznamiętnie. „Serce zbudowane z dwóch
przedsionków i komory. Są dwa obiegi krwi. Płazy do rozrodu zawsze schodzą do
wody. Są rozdzielnopłciowe i jajorodne. Rozwój jest złożony.” Trzask.
Zamykam notatkę i odstawiam zeszyt na półkę.
- Marianne, wychodzę – słyszę zdenerwowany głos matki. – Nie
będzie mnie do jutrzejszego popołudnia. Otwórz te drzwi – dodaje, szarpiąc za
klamkę mojego pokoju.
Podchodzę wolno do celu i powoli odsuwam zasuwkę. Patrzę na
matkę wielkimi oczami, ozdobionymi dużymi, szarymi sińcami od niewyspania.
Widzę, jak kobietą wstrząsa dreszcz.
- Marianne, wyglądasz jak śmierć – szepcze wystraszona.
- Mam pilny wyjazd służbowy… Ale jak coś
by się działo, to dzwoń, wyślę kogoś z agencji, żeby Ci pomógł.
Kogoś z agencji…
Ty jesteś przecież zbyt zajęta, by zostać z własnym
dzieckiem.
***
Otwieram gwałtowanie oczy.
On stoi przede mną. Wiem to.
Podnoszę się gwałtowanie z pozycji leżącej, zrzucając z
siebie kota. Mrużę oczy. Nic nie widzę, jest środek nocy. Ale wiem, że to on.
- Jak się masz, Marianne? – pyta, z wymuszonym uśmiechem.
Staję na nogi, prostuję się i patrzę mu prosto w czarne
oczy. A raczej staram się. Dwadzieścia centymetrów między nami czyni dość sporą
różnicę.
- W porządku, dziękuję – odpowiadam cicho.
Mierzy mnie tym swoim badawczym wzrokiem. Wiem, że nic przed
nim nie ukryję. Nie tym razem.
- A ja sądzę, że nic nie jest w porządku – stwierdza. –
Uważasz, że nie widzę, co zrobiłaś ze swoim ciałem?!
Milczę.
Długie blond włosy opadają mu na opaloną twarz, czarne oczy
patrzą wyzywająco.
- Po co przyszedłeś? – pytam w końcu spokojnym głosem.
Nie mam zamiaru dać po sobie pokazać, jak bardzo wyprowadził
mnie z równowagi.
- Bo się o ciebie boję. Wyglądasz, jakbyś umierała,
Marianne.
Jednym krokiem pokonuje dzielący nas dystans, chwyta mnie za
ramiona, pcha w tył i przyciska do ściany. Czuję pod plecami jej chłód.
- Przysięgniesz mi tu i teraz. Na Boga. Na swoją krew. Na
rodzinę. Że zaczniesz jeść – syczy Sebastian.
Śmieję się. Nie mogę się powstrzymać. Wybucham mu śmiechem
prosto w twarz. Jego dezorientacja wypisana na buzi doprowadza mnie do
skrajnego poczucia szczęścia.
- Każesz mi przysięgać, a to przez ciebie zaczęłam – mówię,
dławiąc się śmiechem. – Co za paradoks. Może lepiej, jeśli już wyjdziesz? –
dodaję.
Chłopakowi opadają ręce, patrzy na mnie z dziwnym wyrazem
twarzy. Z… respektem.
- Nie wiedziałem.
- Skąd miałeś wiedzieć? – zdaję sobie sprawę, że moje słowa
zranią, ale mimo to dalej brnę w swoją wypowiedź. – Przecież byłeś zbyt zajęty
Daisy, Montaną, Kariną, Lucy i Quarell, z naciskiem na tą ostatnią. Ja spadłam
na boczny plan, byłam dla ciebie dodatkiem, z którym fajnie się pokazać, ale na
dłuższą metę laduje na dnie szafy.
Czarne oczy Sebastiana zwężają się.
- Nieprawda… Zawsze Ty byłaś dla mnie wszystkim – mówi cicho.
– A teraz przysięgnij. To nie prośba, to rozkaz, Marianne.
Bóg. Podobno gdzieś tam jest. Nie wiem. Nigdy go nie
widziałam. Podobno czuwa tam, w niebie, nad naszymi zbłąkanymi duszami. Ponoć
zbawia, ulecza, pomaga, nawraca… W takim razie dlaczego mnie zostawił? Boże,
czemu nigdy mi nie pomogłeś? Czemu pozwalasz, by choroba mnie zniszczyła? Dlaczego
nie wysłuchałeś jeszcze ani jednej z modlitw, które wypowiadały moje spękane
usta, gdy leżałam w kałuży krwi w łazience albo płakałam całe noce? Czemu ani
razu w moim życiu nie dałeś mi znaku? Skąd mam wiedzieć, że jesteś? Ale jesteś.
Wszyscy tak mówią. Ponoć jestem wierząca. Więc nie będę przysięgać… Nie na
Ciebie. Nie na moją krew i rodzinę.
Podnoszę na Sebastiana zdeterminowany wzrok.
- Nie.
W jego oczach widzę przebłysk szaleństwa.
- TAK! – krzyczy. – MASZ Z TEGO WYJŚĆ, MARIANNE…
- Myślę, że rzeczywiście, jedno z nas powinno wyjść –
przerywam mu chłodnym głosem. – Z tego domu.
- Przysięgaj! – to już nawet nie jest zwykły krzyk, tylko
wrzask rozpaczy.
Chłopak chwyta mnie mocno za ramiona, aż uderzam głową o
ścianę.
Moje kruche kości… - myślę, milisekundę przed tym, jak
czaszka pęka, a na białą tapetę tryska gorąca krew.
- Oszalałeś! – mówię i staram się wyrwać. Smużka szkarłatu
płynie mi po policzku, niczym krwawa łza. Ból rozdziera mi umysł, próbuje
pozbawić świadomości. Nie. Ja to wygram! JA!
Trafiam go łokciem pod żebra.
Myślę tylko o ucieczce, skupiam się na niej całym moim
jestestwem. Żeby tylko nie stracić przytomności. Jego ręce nagle mnie
puszczają, a ja pędzę na oślep. Gdzie? W tym domu jest jeszcze tylko jedno
pomieszczenie na zamek. Łazienka. Gonią mnie krzyki Sebastiana. Nie rozróżniam
już słów.
Wpadam do toalety i pośpiesznie zatrzaskuję drzwi. O Boże,
Boże, Boże. Wezwać kogoś? Ktoś z sąsiadów w ogóle by się zaintersował wrzaskami
zamkniętej w sobie siedemnastolatki mieszkającej na ostatnim piętrze,
wyglądającej często jak obłąkana? Krzyczeć?
Niechętnie patrzę w lustro. Wygniecony, czarny, za długi
podkoszulek z napisem HELLo tHERE sprawia, że wyglądam jak kościotrup. Do tego
fioletowe rajstopy dodają moim nogom wyglądu patyczków. Bo patyków to zbyt
wygórowane do powiedzenia. Czarne, matowe włosy opadają mi na ramiona w
kołtunach. Błękitne oczy patrzą bez wyrazu z zapadniętej twarzy. Skóra jest
szara jak tektura. Wyglądam, niczym wieszak. Nie… Ja jestem wieszakiem. CO JA
ZE SOBĄ ZROBIŁAM?
Podwijam T-shirt i patrzę na brzuch. Jest wielki. Jak
księżyc w pełni. Nieważne jak wygląda reszta mojego ciała, brzuch zawsze powie
mi prawdę, karcę się w duchu. To on mi dyktuje ile mam jeszcze schudnąć, jak
długo mam nie jeść.
Czuję moje pulsujące tętno na szyi. Jest za szybkie.
Szturcham palcem pępek. Wydaje się być o wiele dalej od
bioder, wybiegać poza linię prostą kulszy*.
- MARIANNE! – słyszę krzyk Sebastiana. – Wyważam drzwi! Słyszysz?!
NIE! Muszę uciec temu psychopacie, muszę…
Nagle upadam na ziemię, tracę władzę w nogach, całe moje
ciało zaczyna nagrzewać się od środka. Co do…? To z głodu? Nie tknęłam jedzenia
od czterech dni.
Z całej siły uderzam zranioną głową w brzeg wanny, przed
oczami stają mi gwiazdy.
- Sebastian? –
chrypię, teraz już ze strachu o siebie, nie przed nim. – SEBASTIAN! Pomóż mi…
Nagle potężny
ból przeszywa całą moją klatkę piersiową. Po policzkach zaczynają mi płynąć łzy
cierpienia. To serce… Chwytam się za pierś w miejscu, gdzie powinno się
znajdować, po lewej stronie od brzegu.
- O Boże, jak
boli – łkam.
Drapię
paznokciami po skórze, jakbym mogła dostać się do środka i wyjąć stamtąd to
uczucie tortury, po czym odrzucić je daleko od siebie, jak niechciane
wspomnienie.
I nagle
wszystko gaśnie.
Chyba pękło
mi serce.
Nazywam się Marianne.
Mam siedemnaście lat. Dzisiaj w nocy zabiła mnie anoreksja.
*biodro