czwartek, 27 lutego 2014

Anorektyczka

Hmm. Co tu dużo pisać. To moja twórczość własna napisana na podstawie wspomnień związanych z anoreksją, która zaatakowała dziewczynę z mojej rodziny oraz głośnej afery, gdy to modelka z Madrytu, z wycieńczenia i niedożywienia dostała ataku serca na wybiegu. Nic dodać nic ująć. Chciałabym to zadedykować Cassiel, Nożownikowi, Anniee i Amadei.
Buźki
Snow White Queen



Nazywam się Marianne. Mam siedemnaście lat. Mam w głowie potwora. Ale Wy go nie widzicie. Na imię mu anoreksja.
- Marianne? Marianne! – gwałtownie wyciągnięta ze świata własnych myśli natarczywym głosem matki, podnoszę wzrok znad talerza pełnego jedzenia i patrzę na nią znużonymi oczami.
- Marianne, zjedz to – słyszę rozkaz padający z jej ust. Jest dla mnie, niczym strzał w ramię. Tyle tygodni poświęconych na tracenie kilogramów. Mogłam je zaprzepaścić jednym, głupim śniadaniem.
Wolno kręcę głową w odpowiedzi. Kanapka z szynką. Serek biały polany śmietaną. Kawałek pomidora i skrawek papryki. Bułka z nutellą. Garstka oliwek. Dla Was pewnie normalne, smaczne i zdrowe śniadanie. Jakżeby inaczej. Dla Was jedzenie to nie problem. Może nawet przyjemność. Dla mnie to tortura.
Naciągam sweter na nadgarstki i kulę się na krześle, starając się wyglądać na więcej, niż trzydzieści cztery kilo. „Żeby tylko matka nie zauważyła” – to moja mantra. Wypowiadam ją każdego dnia, kilka razy dziennie. Jak na razie działa. Ojca nie mam. Nie żyje od pięciu lat. On by zauważył.
- Ostatnio marniejesz, skarbie – mówi, jakby do siebie moja matka i siada obok, na stołku. – To wszystko przez tę naukę i egzaminy. Musisz jeść, by mieć na nie siłę!
Mam ochotę się zaśmiać. To, co wygaduje jest śmieszne. Nie zna mnie. Nic nie wie o własnej córce. Nigdy nie stresowałam się egzaminami, nauka przychodziła sama. Miałam dobre oceny, nawet nie ucząc się bardzo dużo. Zamiast wybuchnąć śmiechem, zachowuję pustą twarz, bez jakiegokolwiek wyrazu i wbijam wzrok w trampki.
- Tak, mamo – potwierdzam jej słowa, znudzonym głosem. – To wszystko przez to, co powiedziałaś.
Jakaś wciąż zbuntowana cząstka mojego umysłu, donośnie krzyczy w mojej głowie: MAMO, ZAUWAŻ, ŻE JESTEM CHORA! MAMO, POMÓŻ MI. BŁAGAM, POMÓŻ! NIE ZOSTAWIAJ MNIE Z TYM SAMEJ. JA CHCĘ ŻYĆ… CHCĘ BYĆ NORMALNA. CHCĘ, BY TO MINĘŁO! ŻEBY TEN POTWÓR OPUŚCIŁ MOJĄ GŁOWĘ. MAMO?! Mamo…? Gdzie jesteś?
Wychodzi z pomieszczenia niczego nieświadoma. Niemalże uśmiechnięta. Nie ma pojęcia o tym, co dzieje się wewnątrz mnie. Może to i dobrze.
Wylądowałabym w szpitalu. Tam kazaliby mi jeść…
Szybko zrywam się na nogi, wyciągam dłonie do przodu i biorę w nie talerz. Jego zawartość po chwili ląduje w koszu na śmieci.  Dla pewności, że matka nie zauważy, kładę na wierzch trzy chusteczki do nosa zgniecione w pięści.
Staję w progu i smętnym wzrokiem omiatam nowocześnie urządzoną kuchnię. Mój brzuch domaga się jedzenia. Podwijam sweter sięgający mi do kolan i dotykam miejsca, gdzie pod skórą czai się żołądek. NIENAWIDZĘ GO. Tyję od każdego najmniejszego kęsu. Tłuszczu przybywa mi nawet od kiślu, który próbowałam w desperacji pić, gdy już nie potrafiłam wytrzymać z głodu. Na początku, gdy przestałam jeść, straciłam bardzo dużo wagi. Z pięćdziesięciu siedmiu kilo przeskoczyłam na czterdzieści jeden. Wydawało mi się, że to cud. Potem tracenie stało się trudniejsze. Teraz cały czas wydaje mi się, że robię się grubsza. Chyba zresztą tak jest. Nie mogę na siebie patrzeć. Niedawno wpadłam w histerię i zjadłam wszystko, co było w lodówce. W nocy wymiotowałam. Powiedziałam matce, że to zatrucie.
Teraz patrzę na wielki w moich oczach brzuch. Jest potężny, monstrualny. NIE! Czemu…? Powinien być mocno wklęsły. Stoję na środku przedpokoju. Sama. Zasłaniam sobie usta dłonią, by nie krzyczeć. Drżącą ręką przytrzymuję dolną część swetra przy biuście i z rozpaczą wlepiam oczy w miesiąc zniweczonych starań. Każdego wieczoru jadłam półtorej kromki z masłem, by nie umrzeć na stojąco. Każdego dnia piłam cztery ziołowe herbaty, by moje gardło nie zamieniło się w mak. To było za dużo… Nie powinnam była jeść niczego. Moje nogi drżą. Mam na nich tylko czarne kabaretki. W lofcie mamy, urządzonym w chłodnym nowoczesnym stylu jest lodowato. Upadam na kolana, tłumiąc płacz, po czym z całą mocą wbijam sobie pięść w brzuch.
JESTEM POTWOREM. Boże, jak ja siebie nienawidzę.  Mówią, że nasze ciała to świątynie. Moje jest więzieniem. Jestem w nim trzymana wbrew mojej woli. Uwiązana jak pies łańcuchem do budy. Ja już nie chcę… Nie chcę tego niesamowicie napęczniałego, grubego, tłustego truchła, w którym mieszka moja dusza.
Podnoszę się z podłogi i roztrzęsionymi ruchami idę do drzwi mojego pokoju. Otwieram je kopniakiem, wchodzę do środka i starannie za sobą zamykam. Na zasuwkę. Wmontowałam ją sama. Mówiłam mojej głupiej matce, że to dlatego, iż się uczę i nie chcę, by ktokolwiek mi przeszkadzał. Jak zwykle. Uwierzyła. Uwierzyła swojej „idealnej” córeczce. Nigdy nie rozumiała problemów młodzieży. Twierdziła, że one nie będą mnie nigdy dotyczyć. Że skoro żyję w dobrym domu, los nie ma prawa dotknąć mnie uzależnieniami, chorobami lub złym towarzystwem. Nic mylnego. Dotknął.
Toczę dzikim wzrokiem po pokoju. Znajomy niebieski dywan, półki, duża szafa i mniejsze szafki z jasnego drewna. Wielkie okno naprzeciwko drzwi jest otwarte, białe zasłony łopoczą na wietrze. Zimne, kojące powietrze owiewa moją twarz. Mój wzrok zatrzymuje się na łóżku. Zwykłym, prostym z kwiatami z czarnego metalu u wezgłowia. Z kapą wyszywaną w różnokolorowe kwiaty i czarnymi, dużymi poduszkami. Tuż obok nich leży kartka. Widnieją na nich dwie linijki napisanych równo słów:
„SKOŃCZ Z TYM, BO UMRZESZ. TAK BARDZO CHCESZ SIĘ ZABIĆ?”
Sebastian znów tu był? Mój chłopak… albo były chłopak. Nie jestem pewna. Nie rozmawiam już z nim. Wiem tylko, że się martwi. Ale to przez niego z tym zaczęłam. Gdy miałam wrażenie, że nie wydaję mu się już atrakcyjna. Myślę, że jest jedyną osobą, która w ogóle zauważyła, co się ze mną dzieje. I ostatnią.

Ze wściekłą miną podnoszę świstek z łóżka i wyrzucam go do małej śmietniczki stojącej w rogu pokoju. Mam w niej już stos takich karteczek. Kolekcję, możnaby sarkastycznie powiedzieć.
Po dłuższym momencie stania i wpatrywania się w sterty niespełnionych błagań Sebastiana zalegających w śmietniku, przytomnieję wreszcie, odwracam się i przysiadam na łóżku. Znajome ściany pomalowane na ciepły, kremowy kolor rozjaśniają pokój, czyniąc mój humor nieco lepszym. Tam gdzie jest światło, jest i nadzieja.
Pobobno.
Ściągam z półki zeszyt od biologii i patrzę na niego beznamiętnie. „Serce zbudowane z dwóch przedsionków i komory. Są dwa obiegi krwi. Płazy do rozrodu zawsze schodzą do wody. Są rozdzielnopłciowe i jajorodne. Rozwój jest złożony.” Trzask. Zamykam notatkę i odstawiam zeszyt na półkę.
- Marianne, wychodzę – słyszę zdenerwowany głos matki. – Nie będzie mnie do jutrzejszego popołudnia. Otwórz te drzwi – dodaje, szarpiąc za klamkę mojego pokoju.
Podchodzę wolno do celu i powoli odsuwam zasuwkę. Patrzę na matkę wielkimi oczami, ozdobionymi dużymi, szarymi sińcami od niewyspania. Widzę, jak kobietą wstrząsa dreszcz.
- Marianne, wyglądasz jak śmierć – szepcze wystraszona. -  Mam pilny wyjazd służbowy… Ale jak coś by się działo, to dzwoń, wyślę kogoś z agencji, żeby Ci pomógł.
Kogoś z agencji…
Ty jesteś przecież zbyt zajęta, by zostać z własnym dzieckiem.

***

Otwieram gwałtowanie oczy.
On stoi przede mną. Wiem to.
Podnoszę się gwałtowanie z pozycji leżącej, zrzucając z siebie kota. Mrużę oczy. Nic nie widzę, jest środek nocy. Ale wiem, że to on.
- Jak się masz, Marianne? – pyta, z wymuszonym uśmiechem.
Staję na nogi, prostuję się i patrzę mu prosto w czarne oczy. A raczej staram się. Dwadzieścia centymetrów między nami czyni dość sporą różnicę.
- W porządku, dziękuję – odpowiadam cicho.
Mierzy mnie tym swoim badawczym wzrokiem. Wiem, że nic przed nim nie ukryję. Nie tym razem.
- A ja sądzę, że nic nie jest w porządku – stwierdza. – Uważasz, że nie widzę, co zrobiłaś ze swoim ciałem?!
Milczę.
Długie blond włosy opadają mu na opaloną twarz, czarne oczy patrzą wyzywająco.
- Po co przyszedłeś? – pytam w końcu spokojnym głosem.
Nie mam zamiaru dać po sobie pokazać, jak bardzo wyprowadził mnie z równowagi.
- Bo się o ciebie boję. Wyglądasz, jakbyś umierała, Marianne.
Jednym krokiem pokonuje dzielący nas dystans, chwyta mnie za ramiona, pcha w tył i przyciska do ściany. Czuję pod plecami jej chłód.
- Przysięgniesz mi tu i teraz. Na Boga. Na swoją krew. Na rodzinę. Że zaczniesz jeść – syczy Sebastian.
Śmieję się. Nie mogę się powstrzymać. Wybucham mu śmiechem prosto w twarz. Jego dezorientacja wypisana na buzi doprowadza mnie do skrajnego poczucia szczęścia.
- Każesz mi przysięgać, a to przez ciebie zaczęłam – mówię, dławiąc się śmiechem. – Co za paradoks. Może lepiej, jeśli już wyjdziesz? – dodaję.
Chłopakowi opadają ręce, patrzy na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Z… respektem.
- Nie wiedziałem.
- Skąd miałeś wiedzieć? – zdaję sobie sprawę, że moje słowa zranią, ale mimo to dalej brnę w swoją wypowiedź. – Przecież byłeś zbyt zajęty Daisy, Montaną, Kariną, Lucy i Quarell, z naciskiem na tą ostatnią. Ja spadłam na boczny plan, byłam dla ciebie dodatkiem, z którym fajnie się pokazać, ale na dłuższą metę laduje na dnie szafy.
Czarne oczy Sebastiana zwężają się.
- Nieprawda… Zawsze Ty byłaś dla mnie wszystkim – mówi cicho. – A teraz przysięgnij. To nie prośba, to rozkaz, Marianne.
Bóg. Podobno gdzieś tam jest. Nie wiem. Nigdy go nie widziałam. Podobno czuwa tam, w niebie, nad naszymi zbłąkanymi duszami. Ponoć zbawia, ulecza, pomaga, nawraca… W takim razie dlaczego mnie zostawił? Boże, czemu nigdy mi nie pomogłeś? Czemu pozwalasz, by choroba mnie zniszczyła? Dlaczego nie wysłuchałeś jeszcze ani jednej z modlitw, które wypowiadały moje spękane usta, gdy leżałam w kałuży krwi w łazience albo płakałam całe noce? Czemu ani razu w moim życiu nie dałeś mi znaku? Skąd mam wiedzieć, że jesteś? Ale jesteś. Wszyscy tak mówią. Ponoć jestem wierząca. Więc nie będę przysięgać… Nie na Ciebie. Nie na moją krew i rodzinę.
Podnoszę na Sebastiana zdeterminowany wzrok.
- Nie.
W jego oczach widzę przebłysk szaleństwa.
- TAK! – krzyczy. – MASZ Z TEGO WYJŚĆ, MARIANNE…
- Myślę, że rzeczywiście, jedno z nas powinno wyjść – przerywam mu chłodnym głosem. – Z tego domu.
- Przysięgaj! – to już nawet nie jest zwykły krzyk, tylko wrzask rozpaczy.
Chłopak chwyta mnie mocno za ramiona, aż uderzam głową o ścianę.
Moje kruche kości… - myślę, milisekundę przed tym, jak czaszka pęka, a na białą tapetę tryska gorąca krew.
- Oszalałeś! – mówię i staram się wyrwać. Smużka szkarłatu płynie mi po policzku, niczym krwawa łza. Ból rozdziera mi umysł, próbuje pozbawić świadomości. Nie. Ja to wygram! JA!
Trafiam go łokciem pod żebra.
Myślę tylko o ucieczce, skupiam się na niej całym moim jestestwem. Żeby tylko nie stracić przytomności. Jego ręce nagle mnie puszczają, a ja pędzę na oślep. Gdzie? W tym domu jest jeszcze tylko jedno pomieszczenie na zamek. Łazienka. Gonią mnie krzyki Sebastiana. Nie rozróżniam już słów.
Wpadam do toalety i pośpiesznie zatrzaskuję drzwi. O Boże, Boże, Boże. Wezwać kogoś? Ktoś z sąsiadów w ogóle by się zaintersował wrzaskami zamkniętej w sobie siedemnastolatki mieszkającej na ostatnim piętrze, wyglądającej często jak obłąkana? Krzyczeć?
Niechętnie patrzę w lustro. Wygniecony, czarny, za długi podkoszulek z napisem HELLo tHERE sprawia, że wyglądam jak kościotrup. Do tego fioletowe rajstopy dodają moim nogom wyglądu patyczków. Bo patyków to zbyt wygórowane do powiedzenia. Czarne, matowe włosy opadają mi na ramiona w kołtunach. Błękitne oczy patrzą bez wyrazu z zapadniętej twarzy. Skóra jest szara jak tektura. Wyglądam, niczym wieszak. Nie… Ja jestem wieszakiem. CO JA ZE SOBĄ ZROBIŁAM?
Podwijam T-shirt i patrzę na brzuch. Jest wielki. Jak księżyc w pełni. Nieważne jak wygląda reszta mojego ciała, brzuch zawsze powie mi prawdę, karcę się w duchu. To on mi dyktuje ile mam jeszcze schudnąć, jak długo mam nie jeść.
Czuję moje pulsujące tętno na szyi. Jest za szybkie.
Szturcham palcem pępek. Wydaje się być o wiele dalej od bioder, wybiegać poza linię prostą kulszy*.
- MARIANNE! – słyszę krzyk Sebastiana. – Wyważam drzwi! Słyszysz?!
NIE! Muszę uciec temu psychopacie, muszę…
Nagle upadam na ziemię, tracę władzę w nogach, całe moje ciało zaczyna nagrzewać się od środka. Co do…? To z głodu? Nie tknęłam jedzenia od czterech dni.
Z całej siły uderzam zranioną głową w brzeg wanny, przed oczami stają mi gwiazdy.
- Sebastian? – chrypię, teraz już ze strachu o siebie, nie przed nim. – SEBASTIAN! Pomóż mi…
Nagle potężny ból przeszywa całą moją klatkę piersiową. Po policzkach zaczynają mi płynąć łzy cierpienia. To serce… Chwytam się za  pierś w miejscu, gdzie powinno się znajdować, po lewej stronie od brzegu.
- O Boże, jak boli – łkam.
Drapię paznokciami po skórze, jakbym mogła dostać się do środka i wyjąć stamtąd to uczucie tortury, po czym odrzucić je daleko od siebie, jak niechciane wspomnienie.
I nagle wszystko gaśnie.
Chyba pękło mi serce.

Nazywam się Marianne. Mam siedemnaście lat. Dzisiaj w nocy zabiła mnie anoreksja.

*biodro
Zdjęcie pobrane z grafiki google, ze strony www.anneofcarversville.com 

środa, 26 lutego 2014

The Versatile Blogger Award


Zostałam nominowana do Versatile Blogger Award przez użytkowniczkę Bloggera, Amadeę. Dziękuję z całego serca, patrz jak Ci macham <3
Już mówię, o co w tym wszystkim chodzi:






  • Nominowana osoba pokazuje nagrodę na blogu (nagroda - logo Versatila)
  • Dziękuje osobie, która ją nominowała na jej blogu.
  • Ujawnia siedem faktów o sobie.
  • Nominuje kolejnych 15 bloggerów.
  • Informuje 15 bloggerów o nominacji na ich blogach.

  • A więc: siedem faktów o mnie.
  • 1. Pasjonuję się tańcem, ale mój ulubiony w-f w szkole, to odwołany.
  • 2. Nie mogę żyć bez kawy Inki ;-;
  • 3. Mam 1.59 wzrostu, a chciałabym 1.70 (teeeen ból :<)
  • 4. Hejtuję Zmierzch i Justina Biebera (takie to dorosłe X.X) 
  • 5. Jestem kaktusomaniakiem.
  • 6. Nie cierpię szyć.
  • 7. Urodziłam się w Krakowie.

  • Nominowane przeze mnie (będzie tego więcej, ale chwilowo mi się nie chce): 
  • 1. www.hadesik13grr.blogspot.com 
  • 2. www.piorem-i-olowkiem.blogspot.com
  • 3. www.sucha17.blogspot.com
  • 4.  www.city-of-the-dreams.blogspot.com
  • 5. www.100krokow.blogspot.com/
  • niedziela, 9 lutego 2014

    Wierszowo sprzed dwóch lat, odkopane w odmętach komputera, czyli twory-gryzmoły.

    Tak dla odświeżenia wrzucę pewną rzecz, już wcześniej publikowaną przeze mnie w Internecie. Nie, nie ukradłam jej Chione z rickriordan.pl, z pewnej prostej przyczyny - mianowicie ja nią jestem xD Twórczość jest całkowicie moja. Jestem teraz w trakcie przygotowywania dla Was dłuższej notki, ale nie wiem, kiedy ją tu opublikuję. BO ZOSTAŁ JESZCZE TYDZIEŃ TEJ PIEPRZONEJ SZKOŁY ;__; A szkoła zabiera chęci do życia. Okej, kończę jęczeć i wklejam wierszydełko-straszydełko. Wierszyk sprzed dwóch lat, na rozgrzewkę. Błagam. Nie pomrzyjcie podczas czytania ;_________; Trudno stwierdzić, czy to wiersz biały, czy coś, ale on jest do czytania, a nie do klasyfikacji gatunkowej. Życzę miłej, choć krótkiej lektury ;3








                                                „Demeter”




    Demeter bogini rolnictwa,
    W białej sukni z włosami koloru zboża.
    Jest tak piękna jak nadchodząca wiosna.
    Gdy idzie ziemia obrasta wokół niej kwiatami
    Każdy ruch ręką przywołuje obraz,
    Siedzącej na ziemi,
    Wspaniałej, pięknej i młodej dziewczyny,
    Trzymającej w rękach bukiet kwiatów,
    I babie lato.
    We włosach Demeter tkwią rosy kropelki.
    A w jej oczach tańczą radosne płomyki,
    Jednak jest to mylne wrażenie łagodnej.
    Bo gdy w gniew wielki wpadnie,
    Ziemia przestanie dawać nam swe owoce.
    Pola uprawne spali słońce,
    A ludzie umierać będą z głodu.
    Ziemia nie odda ani jednej rośliny,
    W ogródkach padnie wszelki kwiatuszek.
    Ludzkość skryje się przed obliczem,
    Strasznej bogini.
    Ale gdy uda się ją przebłagać,
    Dobra się znów stanie.
    Jej ciepłe serce ogrzeje
    Pola wypalone skwarem.
    Kochamy wszyscy Demeter,
    Tak jak własną matkę.
    Bo gdy jej serce bije dla ludzkości,
    Wtedy prawdziwą jest boginią,
     Szczerej, matczynej miłości.

    poniedziałek, 3 lutego 2014

    Recenzjowo - "Candy"

    No to lecimy z pierwszym, prawdziwym postem. Dziś czas na recenzję. Moja pierwsza ;_; Nie bijcie, jak się nie spodoba. Postaram się postarać. Ale nie wiem, co z tego wyjdzie. No to chyba wypadałoby zacząć ;>
    Jedziemy.

    "W życiu Joe wszystko zmieniło się od chwili, kiedy spotkał Candy. Co takiego przyciągnęło jego wzrok? Jej włosy, uśmiech, a może sposób poruszania się? 
    Joe myśli o Candy dzień i noc, uczucie do niej wyraża także poprzez muzykę. Ale Candy zabiera go do swojego świata: gorzkiej otchłani narkotyków, przemocy i rozpaczy.
    Kiedy ponura prawda wychodzi na jaw, Joe musi zdecydować, czy miłość i nadzieja - oraz oczywiście Candy - warte są walki. I jak uciec przed niebezpieczeństwem, które czai się za każdym rogiem." - opis z okładki książki. Źródło: empik.com

    Sięgnięcie po tę książkę zajęło mi naprawdę dużo czasu. Przechodziłam obok niej w bibliotece wiele razy. Brałam do ręki, czytałam opis i powieść ponownie lądowała na półce. Wydawała mi się... za poważna. Pół roku temu w końcu odważyłam się, żeby w ogóle ją zacząć. I powiem szczerze: nie zawiodłam się. Książka opowiada o zwykłym nastolatku, z tego co pamiętam, piętnastoletnim Joe. Ale czy na pewno takim zwykłym, jak wydaje się na pierwszych stronach książki? Nasz bohater sprawia wrażenie zwyczajnego, szarego, niewyróżniającego się niczym chłopaka, jakich pełno. Pewnego dnia przyjeżdża do Londynu, by wyleczyć chorą rękę.

    Trudno mi sobie uzmysłowić, jak żyłem, zanim poznałem Candy. Czasem siadam i godzinami myślę o przeszłości, usiłując wydobyć tamten czas z pamięci; nigdy mi się nie udaje. Tak, jakbym bez niej w ogóle nie istniał. Udaje mi się cofnąć zaledwie pół godziny przed naszym pierwszym spotkaniem; ostatnie chwile mojej egzystencji sprzed Candy, kiedy jeszcze byłem po prostu chłopcem... chłopakiem w pociągu, chłopakiem z chorą ręką, chłopakiem w dziwnej czarnej czapce. Wtedy byłem niewinny. Byłem po prostu chłopcem. W pociągu. Z chorą ręką. W czapce. To był cały świat, który znałem.”


    Na stacji poznaje Candy, która - jak później się okazuje, do szczętu rujnuje jego dotychczasowe życie. Dziewczyna już na początku przykuwa jego uwagę. I - sama z siebie - zaczepia go.


    "I wtedy ją zobaczył.
    Stała tam, opierając się o ścianę. Uśmiechała się. Był to jeden z tych niewielu uśmiechów, które pamięta się przez całe życie. Stał jak zaczarowany, nie mogąc się poruszyć. Mógł tylko trwać i wpatrywać się w nią."

    Chwilę później, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności Joe spotyka mężczyznę. Człowiek zachowuje się dziwnie, przeprowadza z Candy bardzo podejrzaną rozmowę i wyciąga od niej pieniądze. Gdy nasz bohater wraca z powrotem do Londynu, jest nie tylko zdrów, ale zupełnie odmieniony. Jakiś tydzień później, gdy odważa się wreszcie zadzwonić do Candy, ta zgadza się z nim spotkać. Idą do zoo. Po prostu. Ten moment w książce jest chwytający za serce. Jego prostota i niezwykle opisana radość dziewczyny, przy czymś tak zwykłym, poruszają. W pewnym momencie chłopak pyta ją o nieprzyjemnego mężczyznę, z którym rozmawiała. Ta wymyśla jakieś łgarstwo. Joe wie, że ona kłamie. Nie wie skąd, ale wie. Gdy oboje rozchodzą się w swoją stronę, książka zaczyna się rozpędzać. Ale nie w tym złym znaczeniu. Wszystko przybiera powagi. To, co na początku wydaje się błahe, nagle staje się przytłaczająco… prawdziwe. Autor nie próbuje wciskać czytelnikom bujd. Pokazuje nam prawdziwy świat. Świat dużej części współczesnej młodzieży. Sytuacje, w których może znaleźć się każde z nas. Gdy Joe dowiaduje się, że Candy jest uzależnioną od heroiny prostytutką, nie zostawia jej. Nie czuje do niej obrzydzenia. Ba! Próbuje jej pomóc.

    „Nie potrzebowała mnie, nie chciała mnie, byłem niczym. Jedyne, czego potrzebowała, to heroina.” 

    Powieść traktuje o jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy. O poświęceniu. Nie opuścił jej, mimo że powinien, bo choćby to nakazywał mu rozsądek. 

    „(Cytat niedokładny) – Czy przedtem wiedziałeś, że ona coś bierze? – spytała.

    - Tak – odpowiedziałem, patrząc Ginie prosto w oczy. Ale to jeszcze nie robi z niej potwora.”

    Gdy chłopak w końcu odnajduje dziewczynę, jest pobita niemal na śmierć przez swojego alfonsa – Iggy’ego. Mężczyznę, z którym nasza bohaterka rozmawiała przy pierwszym ich spotkaniu. Joe proponuje jej, by wyjechała z nim do domku jego rodziców, poza Londynem i tam ukryła się przed Iggym oraz spróbowała rzucić nałóg.
    Tutaj wgryzamy się w kolejny etap książki, który jest równocześnie przestrogą. Pokazuje nam, jak działa heroina, co zrobiła z Candy. Jak ją wyniszczyła

    „Ciało trzymało ją w szachu.” 

    Widzimy jak ciężko jest rzucić i wygrać walkę z własnym ciałem, które chce tylko więcej i nie obchodzi go, że już nic nie ma. Gdy ból przejmuje kontrolę, trudno jest myśleć jasno. Gdy nałóg rzuca Cię na kolana, nie masz nic do gadania. Albo dasz więcej… albo będziesz cierpieć męki.
    Powieść wciągnęła mnie do reszty. I jako jedna z niewielu książek, doprowadziła do łez. Jest naprawdę niesamowicie napisana. Ludzkie uczucia tak zgrabnie i zręcznie ujęte. Czułam się, jakbym była wewnątrz głowy Joe’go. Jakbym stała tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki i w każdej chwili mogłabym go dotknąć. Jest naprawdę realną postacią. Tak samo Candy. Są opisani jak ludzie. Bez zdolności magicznych, bez rogów na głowie, bez półboskiej krwi (przepraszam szanownie fandomy takich oto postaci ;-;). Bo są ludźmi. A nie potworami, pozbawionymi jakichkolwiek uczuć. Przez to są nam bliscy.
    Punkt kulminacyjny „Candy” trwa, gdy Iggy odnajduje dom, w którym ukrywa się nasza dwójka i porywa siostrę Joe’go by żądać w zamian za nią Candy. Kończy się tym, że nasza bohaterka, (świeżo po wyjściu z nałogu), zabija swojego alfonsa.
    Co tu więcej mówić? Mam nadzieję, że recenzja się podobała i troszeczkę zachęciła do przeczytania J
    Pozdrawiam                                                  Ogólna ocena książki: 10/10

    Snow White Queen